Zanim miałam dzieci byłam perfekcjonistką. Wszystko miałam poukładane, był porządek w domu, bibeloty na swoim miejscu, a potem… Bach! Wybuchł granat, który rozwalił wszelkie poukładanie. Tyle, że tym granatem bez zawleczki był malutki, przepyszny noworodek.
Perfekcjonizm na śmietnik
Trudna to była sztuka ogarnąć siebie, malutkie dziecko, o domu nie wspominając. U perfekcjonistki totalny domowy bałagan wywołuje tiki nerwowe powieki, notoryczne zszarganie nerwów i paniczne robienie porządków wszystkiego, co tylko możliwe w danym momencie. A najbardziej wkurzające było to, że pomimo starań, wszelkie próby spełzały na niczym. Gdy w jednej części domu był porządek, bałagan piętrzył się w innym miejscu. I tak obłędnie w kółko. Szczęście ma ten, kto ma pojemny schowek, garderobę albo strych – można tam coś wrzucić, upchnąć, byle jak postawić.
Bałagan był nie tylko w domu. Był też na matce. Bardzo często wystylizowana fryzura kontrastowała z wymiętymi dresami lub na odwrót – po dobraniu bardziej eleganckiej garderoby, włosy co prawda umyte, ale bez stylizacji wyglądały jak kudły stracha na wróble. No bo przecież podczas sięgania po suszarkę okazało się, że pieluchy wylewają się już ze specjalnego kosza „tylko na pieluchy” i roztacza się nieprzyjemny, charakterystyczny smrodek. Swoją drogą wszystkie chusteczki nawilżane kojarzą mi się z zapachem kupy. Po drodze do kuchni, z torbą smrodliwych pieluch układałam buty w przedpokoju, bo ile razy można je przeskakiwać.
W kuchni pod zlewem śmieci też już się nagromadziły i nie ma gdzie wyrzucić reklamówki z pieluchami. Więc włożyłam czapkę na głowę, kurtkę, worek ze śmieciami w jedną rękę, pieluchy w drugą i krótki spacer do kubła na śmieci. Wróciłam, zamknęłam drzwi i co? Błoto. Aura iście jesienna, więc poleciałam po mop, by wyszorować podłogę. O! Obudziło się dziecię. Szybko zdjęłam kurtkę. Buty znów rzuciłam w kąt. Po pół godzinie karmienia wróciłam do łazienki, patrzę w lustro a tam czapka nadal na głowie. Próbowałam coś wyczarować szczotką i suszarką, ale… nie dało rady. I tak oto zostałam z wymiętą fryzurą i eleganckim ciuchem. Dla dopełnienia stylizacji nałożyłam dresy.
Bez tików
Tak było. Cóż. Początki nie były łatwe. Okazało się, że jedyną radą było wyleczenie się z perfekcjonizmu i nabycie umiejętności niezauważania bałaganu. To był długi proces. Ale praktyka czyni mistrza, a przy już dwójce dzieci szybko nabywa się doświadczenia. Kreatywność też się przydaje. Ilekroć widzę stosy ubrań do prasowania wyobrażam sobie, że uruchamiają się z kącików powiek czarne klapki, które zasłaniają ten bałagan. Podobnie nie widzę niedokończonej rabaty w ogrodzie, widoku piętrzących się naczyń (bo zmywarka dawno już załadowana), stosu malowanek i kredek na parapecie.
Nadal jestem całkiem nieźle zorganizowana, ale zwyczajnie czasem nie ogarniam. Całe szczęście wyleczyłam się z bycia perfekcyjną. Nie mam już nerwowych tików powieki. Zorganizowałam się na nowo. Ogarniam tyle ile dam radę i ile mi się chce. Czasami wolę się poobijać z książką lub kawą w ręku. Piszę teksty regularnie nieregularnie. Codziennie nie noszę dresów ani sukienek. Raz ogarnę a raz nie. Jestem po prostu doskonale niedoskonała.
mama Julki
Fot. Marta Rogińska